W czasie drugiej wojny światowej na terytorium byłego powiatu postawskiego działało kilka sowieckich partyzanckich oddziałów: "Oddział imienia Stalina", "Pierwsza antyfaszystowska Brygada", "Brygada imienia K.Woroszyłowa", "Brygada imienia N.Gasteło", "Brygada imienia K.Rokosowskiego", i jeszcze kilka innych, drobnych. Największym z nich była Brygada im. K. Woroszyłowa, którą dowodził Bohater Związku Radzieckiego Fiodor Markow.
W sierpniu 1941.roku, zza linii frontu na tyły wroga była wysłana dywersyjna grupa F. Markowa, która składała się z kilku ludzi. Sam Markow ukończył kursy dla dywersantów w szkole NKWD, która znajdowała się we wsi Białe Wody (województwo briańskie). Gdy przybył do powiatu postawskiego, nawiązał kontakty z miejscowym partyjno-sowieckim aktywem, który działał tu nielegalnie. Do maja 1942. roku na bazie jego grupy zorganizowano oddział im. A. Suworowa, a już w listopadzie 1942. roku, w Smyckim Lesie (pod Duniłowiczami), na bazie oddziałów im. A. Suworowa i „Niszczyciel”, powstała Brygada im. K. J. Woroszyłowa, dowódcą której został F. Markow.
Brygada działała na terytorium obecnych powiatów: postawskiego, miadziolskiego (Białoruś) i święciańskiego (Litwa). Czasami, w celu przeprowadzenia operacji, partyzanci przedostawali się do powiatów: ostrowieckiego, smorgońskiego, krzywickiego i głębockiego. W momencie połączenia się z Armią Czerwoną (początek lipca 1944. roku) brygada liczyła 1735 ludzi, wśród których było 832 Białorusinów, 538 Rosjan, 117 Ukraińców, 105 Żydów, 70 Litwinów, 30 Polaków i 43 innych narodowości.
Najbardziej znaną operacją bojową przygotowaną przez Markowa, była likwidacja (w 1942.r.) niemieckiego gebitskomisarza Becka i naczelnika żandarmerii okręgu wilejskiego – Kriela. Fiodor Markow, W. Saulewicz i jeszcze kilku partyzantów przygotowało zasadzkę na drodze niedaleko wsi Łyntupy w powiecie postawskim. Po jakimś czasie oczekiwania, w oddali na drodze, ukazał się samochód osobowy. Partyzanci poczekali, aż podjedzie on w pobliże miejsca zasadzki i dopiero wtedy otworzyli ogień. W wyniku ostrzału kierowca i dwaj pasażerowie - wysoko postawieni przedstawiciele władz okupacyjnych - zostali zabici. W. Saulewicz w swoich wspomnieniach napisał, że z zabitych zdjęto odzież, a z palca Becka ściągnięto złoty pierścień z brylantem. Pierścień później oddano wujowi Markowa – Iwanowi, by w ten sposób zdobyć pieniądze na zakup żywności.
Ten przykład ohydnego morderstwa charakteryzuje osobowość Markowa, który w latach wojny zdąży dokonać jeszcze niejednego ciężkiego przestępstwa. Do komendanta pasowali jego podwładni. Zresztą wszelkiego rodzaju potworności i podłości były popełniane i w innych sowieckich partyzanckich oddziałach i brygadach.
W sierpniu 1942. roku Szkorski, przedstawiciel Centralnego Sztabu Ruchu Partyzanckiego (ЦШПД), meldował naczelnikowi tego sztabu Pantielejmonowi Ponomarience: „ Nasi dowódcy są chorzy na tę samą złą i szkodliwą chorobę. To obawa o to, że podczas napadu na niemieckie garnizony partyzanci poniosą duże straty w ludziach .... 22. czerwca, podczas potyczki z Niemcami, został zabity jeden partyzant.... Przez cały dzień, poczynając od dowództwa, a kończąc na partyzantach, były rozmowy o nim. Jeśli i napadną, to już po tym będą odpoczywać przez miesiąc i rozmawiać półtora miesiąca.” Sowieccy partyzanci rzeczywiście woleli napadać na te garnizony, które składały się z miejscowych policjantów lub innych narodowościowych formacji, doskonale zdając sobie sprawę, że to dużo łatwiejsze, niż walka z regularnymi wojskami niemieckimi.
Tymczasem Moskwa ciągle wymagała aktywizacji działań bojowych. Prowadziło to do tego, że dowódcy oddziałów zaczęli uprawiać otwarte kłamstwo. W raportach zawyżali liczby o stratach wroga, dopisywali wysadzone jakoby w powietrze niemieckie pociągi z amunicją i żołnierzami. Te „wskaźniki” na pewno cieszyły Stalina, tylko że niemieckie składy wciąż jechały i jechały na front. W przebiegu wojny ani jedna duża operacja niemieckich wojsk na wschodzie nie zaczęła się z opóźnieniem spowodowanym działalnością partyzantów. A w tym czasie P. Ponomarienko dziarsko raportował Stalinowi, że brygada F. Markowa w 315% zrealizowała plan wysadzania szyn.
Major Michaił Sukniow, walczący w okopach frontowiec, w swojej książce „ Zapiski dowódcy karnego batalionu”, napisał: „Jeśli przeciwnik przez całą noc nas ostrzeliwał, rozświecając niebo i wszystko wokoło tysiącami oświecających rakiet, nasza strona milczała – ni dźwięku.... Nocami przeciwnik ochlapywał naszą obronę fajerwerkami z różnokolorowych ścieżek z karabinów maszynowych. W głowie się nie mieści, ile u fryców było amunicji! Góry! Mont Blanck’i!” I wszystkie te „góry” i „mont blanki” były dostarczane po torach....
Po wojnie, na podstawie partyzanckich dokumentów, ilość zabitych Niemców oceniano na półtora miliona żołnierzy i oficerów. Amerykański badacz D. Armstrong wykorzystywał w swoich badaniach tylko niemieckie dokumenty, z których wynika liczba tylko 45 000 zabitych. I tylko połowa z nich była Niemcami, a pozostali to policjanci i inne kolaboranckie formacje. To znaczy, że 95% sukcesów partyzantów istniało tylko na papierze.
Męcząc się próżnowaniem, partyzanci zajmowali się wojennym maruderstwem, przypadki którego zapisane są w wielu dokumentach. Dowódca brygady działającej w województwie mohylewskim, major Mazur, w sumarycznym doniesieniu meldował o haniebnych zdarzeniach, które miały miejsce wiosną 1942.r: „W tym czasie na terytorium powiatu nie było ani jednego garnizonu przeciwnika i partyzanci czuli się bardzo swobodnie, nie mieli co robić, pędzili samogon, upijali się i rabowali. A co gorsza, to, że dowódcy poszczególnych oddziałów nie zajmowali się sprawami bojowymi, a siedzieli...”.
Tak działo się i na Postawszczyźnie. Żeby nie być gołosłownym, przywołam kilka cytatów z dokumentów sowieckich. Oto na przykład paragraf Nr 3 z protokołu posiedzenia biura Postawskiego Podziemnego Komitetu Powiatowego KP(b)B (Komunistycznej Partii bolszewików Białorusi) z 25. października 1943. roku: „Wraz z wykonywaną pracą mają miejsce istotne braki, przypadki grabieży dokonanych przez oddziały partyzantów.” Paragraf Nr 4 tegoż protokołu głosi: „Zawiadomić Obwodowy Komitet KP(b)B) o wpływie moralnym na dowódców oddziałów (z brygady Markowa) nie prowadzących walki z grabieżami...”
Na posiedzeniu postawskiego Podziemnego Powiatowego Komitetu KP(b)B, odbytym w marcu 1944. roku, wysłuchano sprawozdania komisarza oddziału im. Suworowa – „O wykonaniu postanowienia biura Powiatowego Komitetu z 20.02.1944.r. o usunięciu niewłaściwego stosunku do ludności miejscowej.” Niewłaściwy stosunek do ludności miejscowej - tak widocznie wstydliwie nazywali grabieże i zabójstwa spokojnych mieszkańców.
Dla sowieckich partyzantów nie było niczego świętego. Odwiedzali oni nawet organistówkę kościoła zadziewskiego (pod Postawami), gdzie ograbili żonę organisty zabierając jej świąteczną suknię.
Budzi zdziwienie to, że nawet po upływie wielu dziesiątek lat od zakończenia wojny, u tych ludzi nie obudziło się sumienie. Inaczej przecież nie zaczęliby niektórzy z nich w swoich „memuarach” z upojeniem opowiadać o dokonanych w czasie wojny przestępstwach.
Oto na przykład były czerwony partyzant Jurij Wołkow w swojej książce „Wojna bez upiększeń i bohaterskich czynów” pisze: „W październiku 1943.r. [....] znaleźliśmy się w bezpośredniej bliskości wsi Łyntupy (obecnie powiat postawski) . [...] W mojej pamięci zachował się tylko jeden zabawny epizod. W jednej z wiosek, już późną nocą, trafiliśmy na wesele. Nasze zjawienie się wywołało zamieszanie, wszyscy z obawą spoglądali na naszą automatyczną broń (pięć automatów). Szybko zwolnili miejsca przy stole. My, nawet nie przysiadając się, wypiliśmy toast za szczęście pary młodej, po czym napełniliśmy kieliszki jeszcze raz i wszystkim zaproponowaliśmy wypić „za Ojczyznę, za Stalina i za nasze zwycięstwo.” Potem, zarzuciwszy automaty na plecy, jak mogliśmy - uczestniczyliśmy w tańcach. Tańcząc paplaliśmy z „panienkami”, a przy tym wypatrywaliśmy, jakie buty mają na nogach młodzi i starsi goście.... Tu w jednym miejscu tyle dobrych gatunkowo, solidnych, modnych, według zachodniego gustu, wyczyszczonych do blasku, takich upragnionych butów. Dla dokonania zamiany wywoływaliśmy właściciela upatrzonych butów, według możliwości bez zamieszania, przekonując go, że dla nas takie buty są potrzebniejsze.”
Mamy ochotę zapytać autora – a dlaczego nie zdjęli butów Niemcom? Wystraszyli się? Oczywiście, ograbiać nieuzbrojonych ludzi łatwiej. Tych sowieckich wyrodków zaproszono do stołu, jak ludzi, a oni zajęli się grabieżą. I będąc już starcem, stojąc nad mogiłą, Wołkow nazywa absolutne przestępstwo „ zabawnym epizodem”. Żadnej skruchy. A przecież zgodnie z kodeksem karnym to: „ograbienie z bronią w ręku dokonane przez grupę osób po uprzedniej zmowie”. Nawiasem mówiąc, ciężkie przestępstwo.
A oto jak wspominał ten straszny czas Kajetan Rożnowski, który w czasie wojny przez jakiś czas mieszkał (a właściwie ukrywał się) w Nowopolu, w powiecie postawskim: „W okolicach Nowopola, z powodu napadów sowieckich partyzantów, było niespokojnie. Ich oddziały dokonywały operacji na terytorium powiatu postawskiego, gdzie było dużo lasów, wcześniej należących do hrabiego Przeździeckiego. Wypada zauważyć, że działalność partyzantów polegała głównie na likwidacji Polaków i zamożnych chłopów. Bojowe operacje przeciw Niemcom były mało znaczące, z wyjątkiem zaminowywania mostów i torów kolejowych.... [...] W okolicach Nowopola partyzanci sowieccy dokonali wielu zabójstw ludzi pochodzenia polskiego, tak byłych urzędników jak i zwykłych chłopów..” Albo jeszcze: „Kiedy szybkim krokiem szedłem ulicą wsi Dzienniszki, zatrzymały mnie miejscowe kobiety i zaczęły prosić, żebym zawiadomił niemiecką komendanturę o napadzie partyzantów na ich wioskę. Nie mogłem tego zrobić, bo już ściemniało się, a do Duniłowicz było około 8 kilometrów.”
Były mieszkaniec wsi Ruda (powiatu postawskiego) Franciszek Dragun wspominał: „Bolszewicka partyzantka bardzo gnębiła naród, a już w szczególności Polaków. Przychodzili po pijanemu, wszystkich na dwór i pod ścianę. Co chcieli, to zabierali - choćby ostatnią świnię i kurę, nie mówiąc już o krowach i koniach. Grozili, bili i poniewierali nas. Ojca dwa razy zabierali, żeby przeprowadził ich przez niemiecką zasadzkę na pobliskich torach kolejowych, bo bali się, że tory są zaminowane. Ojciec musiał iść przodem, my zaś szliśmy z płaczem z tyłu, a partyzanci patrzyli, co się stanie. Cośmy się wtedy strachu najedli!”.
W sprawozdaniu dla J. Stalina: „O rozwoju ruchu partyzanckiego”, złożonym w czerwcu 1943.r., P. Ponomarienko zmuszony był uznać „pomyłki” w stosunku do mieszkańców wiosek: „Grabienie lub konfiskata środków żywnościowych ..., nieuzasadnione rozstrzeliwania i represje w stosunku do ludności..., niewłaściwe traktowanie kobiet, w sytuacji rozmieszczenia niektórych oddziałów w wioskach..., długotrwałe przebywanie, dążenie do unikania spotkania z przeciwnikiem...”.
14 kwietnia 1943.r. partyzancki oddział im. Kutuzowa, wchodzący w skład 2. Mińskiej Brygady, urządził makabryczną rzeź mieszkańców wsi Drażno w powiecie starodorożeńskim. Bardzo okrutnymi sposobami partyzanci zabijali tam kobiety, dzieci i starców. Nie oszczędzili nikogo. Następnie, w partyzanckich sprawozdaniach, napisali, jakoby w Drażnie zabito policjantów i ich popleczników. Dokładniej o tragedii tej białoruskiej wsi opowiedział w książce „Krew i popiół Drażna” białoruski historyk Wiktor Chursik.
Opowiadanie Wasilija Strupowca, mieszkańca wsi Jakimowicze pod Słonimem (woj. nowogródzkie), mrozi krew w żyłach. W wywiadzie, udzielonym korespondentce Tatianie Dubowiec, opowiadał on o strasznym wymordowaniu mieszkańców tej wsi. Dokonali go w 1943r. sowieccy partyzanci. Podczas tej rzezi sowieccy bandyci zabili Wasilijowi ojca, matkę, dwóch braci i siostrę.
W sumie w Jakimowiczach zginęło wtedy ponad pięćdziesiąt osób, przeważnie starców, kobiet i dzieci. Mimo bardzo ciężkich ran Wasilij cudem ocalał. Przed mordowaniem tych bezbronnych ludzi pijani partyzanci nieludzko się nad nimi pastwili. Niektórym kobietom odcięli piersi, języki, a jednej, która była w ciąży, rozpruli brzuch. Na ciele innej torturowanej kobiety ocaleli sąsiedzi naliczyli później siedemdziesiąt ran kłutych i rzezanych. Najstarsza z zabitych miała dziewięćdziesiąt lat. Do niej strzelali trzy razy.
Świadek tej rzezi, Wasilij Strupowiec, zmarł w 2000 roku. Na początku lat 60. XX wieku zwracał się on z podaniem do KGB, żądając pociągnięcia winnych do kryminalnej odpowiedzialności. Wtedy jeszcze wielu z tych wyrodków „bohaterów-partyzantów” żyło. Ale „towarzysze” z KGB poradzili mu, by milczał.
Opowiadania Wasilija Strupowca możecie Państwo posłuchać (w języku białoruskim) na stronie internetowej: http://baavi.net/videos/53?search[page]=5&type=Photo
Jak twierdzi białoruski pisarz, A. Tatarenko, w okolicach Słonima tylko w czasie między kwietniem a listopadem 1942r. z rąk sowieckich partyzantów zginęło 1024 ludzi, z których 80% było bezbronnymi cywilami.
W bojowym sprawozdaniu № 070 sztabu partyzanckiej brygady „Вперёд” („Naprzód”) o zniszczeniu garnizonu we wsi Ługomowicze 27. marca 1944r. napisano: „Podczas 3,5 godzinnego boju zniszczono około 250 Niemców, policjantów i (uwaga!!!) około 400 krewnych tych policjantów”. To znaczy 400 kobiet, dzieci i starców.
W końcu lipca 1943.r., w okolicach Miadzioła (powiat postawski), wracająca z nocnego patrolowania grupa polskich partyzantów AK, pod dowództwem „Ostrogi”, o świcie natknęła się na grupę pijanych sowieckich partyzantów, którzy bili młodziutką dziewczynę. Wyrwawszy się z rąk oprawców wskoczyła ona do studni. W tym czasie jej rodzice z podniesionymi rękoma stali pod ścianą, pod lufami bandyckich strzelb. Ujrzawszy Polaków, partyzanci rozbiegli się. „Ostroga” ich nie ścigał, ponieważ w tym czasie obowiązywało między Markowem i Polakami porozumienie o współpracy. Nazajutrz „Kmicic”, dowódca polskiego oddziału, zameldował o tym zajściu Markowowi, który zobowiązał się skończyć z bandytyzmem. Rodzice, razem z ocalałą córką, po tym zdarzeniu porzucili swój dom i uciekli, obawiając się pozostać w tym miejscu.
W 1944.r. Ponomarienko meldował: „Są fakty niewłaściwego podejścia do dziewcząt – partyzantek ze strony komendantów oddziałów i komisarzy oddziałów. W brygadzie partyzanckiej F. Markowa jest 30 partyzantek. (W lipcu 1944r. już 116.) Nauki z nimi nie ma żadnej. W walkach uczestniczy tylko 9 ludzi.... Wiele z nich wyszło za mąż. Z siedemnastolatką ożenił się i sam F. Markow.... Dziewczęta, które wyszły za mąż, demoralizują pozostałe.... Dowództwa oddziałów i brygady, zamiast mobilizować żeńską młodzież do walki, dopuściły do masowego zawierania związków małżeńskich”.
Oto, co opowiadała o bezeceństwach Markowowców moja babcia Adela (na zdjęciu): „Nocą do naszego domu wdarli się partyzanci i w brutalny sposób, używając niecenzuralnego słownictwa, zażądali, by wydać im rower. Kiedy odpowiedziałam, że roweru nie ma, to dowódca (w skórzanej kurtce, przepasany wojskowym pasem) uderzył mnie w głowę rękojeścią pistoletu. Krew z rany zalała mi twarz. Drugi partyzant wyjął z karabinu wycior i zaczął bić mnie nim po plecach. Po pobiciu zaczęli przeszukiwanie, w rezultacie którego, oprócz produktów spożywczych, zabrali precjoza jubilerskie (kolczyki, pierścionki), damską spodnią bieliznę i odzież, kupony tkanin na sukienki.”
Oczywistym jest, że wszystko to było przeznaczone na prezenty dla kochanek – „partyzantek”. To zdarzenie było typowe na Postawszczyźnie. Na pewno w niektórych rodzinach potomków byłych partyzantów i partyzantek do dziś są przechowywane jako familijne relikwie, różne jubilerskie ozdoby, które w rzeczywistości były zdobyte w rezultacie grabieży i zabójstw.
O nieprawidłowościach panujących w wielu oddziałach partyzanckich obiektywnie świadczą dokumenty. Na przykład 30.11.1943.r. dowódca oddziału im. Gastełły, Manochin, i jego komisarz Maszerow zawiadamiali Moskwę: „Respektując autorytet, który mają polscy partyzanci (AK) wśród miejscowej ludności zachodniej części województwa, musimy koniecznie z żelazną stanowczością zmienić swoje postępowanie..., zdecydowanie przerwać powszechne pijaństwo i łupiestwo wśród naszych partyzantów.... W stosunku do legionistów i ich dowództwa koniecznie prowadzić pozornie przyjacielską politykę, i jednocześnie przygotowywać na Polaków takie uderzenie, które zlikwidowałoby nie tylko ich siły zbrojne, ale i korzenie głębokiego podziemia...”
Jak ta polityka przełożyła się na życie, przekonaliśmy się na następujących przykładach. Młody chłopiec, partyzant AK, Łowkis (imienia nie udało się ustalić) szedł odwiedzić wieś Macuty (powiat postawski), gdzie mieszkali jego rodzice i dwie siostry. W niedużym lesie, nazywanym Piwulszczyzna, schwytali go Markowowcy. W tym czasie z Norkowicz do Macut szła kobieta, która wracała od kuzynów. Nagle usłyszała krzyki dochodzące z krzaków. Podchodząc ostrożnie w pobliże (może akurat ktoś potrzebuje pomocy) ujrzała grupę sowieckich partyzantów torturujących człowieka, w którym z przerażeniem rozpoznała mieszkańca swojej wsi. Sowieccy sadyści wykłuli mu oczy i obcięli uszy, a żeby nie krzyczał, zakneblowali go onucą. Potem trupa schowali pod stosem gałęzi. Przestraszona kobieta pobiegła do wsi i wszystko opowiedziała rodzicom tego nieszczęsnego młodzieńca. Zobaczywszy oszpecone ciało syna, matka po tygodniu zmarła na atak serca.
Po wojnie, w pięćdziesiątych latach, na przewodniczącego jednego z kołchozów na Postawszczyźnie wyznaczono byłego partyzanta Justyna (Ustin) Usowicza. Kobieta, która była mimowolnym świadkiem wojennego przestępstwa, rozpoznała w nowym urzędniku jednego z morderców. Niedługo wiedział o tym cały kołchoz. Do przewodniczącego zaczęli odnosić się jak do zwierza, a nie do człowieka. Ojciec zamęczonego młodzieńca postanowił zakłuć go widłami. Żeby ustrzec ojca przed grzechem, jedna z córek, która w tym czasie mieszkała w Wilnie, zabrała go do siebie.
Z rąk Markowowców zginął też mój dziadek Antoni. Zimą 1943/1944.r. pojechał on na rynek do Postaw i przepadł bez wieści. Przez długi czas rodzina nic nie wiedziała o jego losie. Później, od jednego z mieszkańców wsi Mańkowicze, babcia dowiedziała się, że tam partyzanci zabili nieznajomego mężczyznę, a ciało porzucili na lodzie rzeczki Miadziołki. Mieszkańcy pochowali go na wiejskim cmentarzu w Mańkowiczach. Po wojnie jego prochy ekshumowano, a po odzieży rozpoznano mojego dziada. Pochowano go na cmentarzu parafialnym w Zadziewiu.
Nawiasem mówiąc, mój ojciec Longin sam cudem uniknął śmierci z rąk partyzantów. Miał wtedy czternaście (14) lat. W czasie kolejnej grabieży dokonywanej we wsi, jeden z pijanych bandytów postawił go przy złożonych w stożek drwach, zdjął z pleców karabin, wprowadził nabój do komory ładunkowej, skierował lufę ku ojcu i nacisnął na spust. Ale wystrzał nie padł. Karabin zaciął się. Partyzant przeładował broń i nacisnął kurek, ale znów bez rezultatu. Wtedy ten odszczepieniec zaklął i poszedł do swoich. Tak mój ojciec ocalał.
W czerwcu 1944.r. partyzanci napadli na niemiecką kolumnę w okolicach Postaw. Potem okupanci, przeprowadzili operację karną z wykorzystaniem lotnictwa. Bazę oddziału partyzanckiego zbombardowali, w rezultacie czego partyzanci ponieśli duże straty. O zdradę podejrzewali jednego z mieszkańców wsi Mańkowicze, zarzucając mu, że pokazał wrogom miejsce położenia bazy. Zemsta była szybka i bezlitosna. Partyzanci, zjawiwszy się we wsi, rozstrzelali podejrzanego, a jednocześnie i jego żonę. Chcieli zabić i troje dzieci, ale te wcześniej zostały ukryte przez sąsiadów.
Należy wspomnieć o powieszeniu przez sowieckich partyzantów rolnika Stanisława Możejko w obejściu jego małego gospodarstwa, położonego na zachodnim brzegu jeziora Spory koło miasta Postawy. Według późniejszych opowiadań wdowy Anieli Możejkowej, Stanisław Możejko któregoś dnia w sierpniu czy później 1941 roku, gdy wracał pieszo z Postaw do domu, zobaczył kolumnę wojsk niemieckich jadącą w kierunku Postaw. Zszedł z drogi i stał przerażony na poboczu, nie wiedząc, co robić — czy zostać czy uciekać. Po jakimś czasie, chyba po kilku miesiącach, niespodziewane przyjechali konno do jego domu partyzanci sowieccy, którym on, niczego nie podejrzewając, zaproponował skromny poczęstunek, jak to było w miejscowym zwyczaju. W pewnym momencie jeden z nich poprosił o sznurek, a Możejko jeszcze zapytał: gruby czy cienki, myśląc, że chodzi o uprząż konia. Partyzant odpowiedział, że to bez różnicy. I po kilku minutach został powieszony przez nich we własnym sadzie na jabłoni. Osierocił troje małych dzieci.
Znacznie później ktoś wdowie Anieli Możejkowej powiedział, że Stanisław Możejko został powieszony przez partyzantów za to, że jakoby wyszedł na drogę (odległą od jego domu o około 4 km), żeby powitać wojska niemieckie, co oczywiście było absurdem. Tu chodziło partyzantce sowieckiej prawdopodobnie o pretekst do stosowania krwawego terroru prewencyjnego wobec ludności polskiej.
Stanisław Możejko mógł ponieść śmierć z rąk partyzantów z grupy Siergieja Prońko, działającej od lipca 1941 roku w rejonie Postaw, która w późniejszym czasie weszła w skład oddziału im. Suworowa brygady im. Woroszyłowa. Wpływowym członkiem tej grupy, a faktycznie komisarzem politycznym, był od początku jej powstania Kirył Brodowicz (urodzony w 1888 roku w sąsiedniej wsi Szpaki w powiecie postawskim), przedwojenny nauczyciel. Był on przed wojną pierwszym sekretarzem postawskiego komitetu rejonowego nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi.
Pod koniec lipca 1943.r., na rozstaju dróg Wilno – Szwakszty (gmina Kobylnik, powiatu postawskiego), partyzanci zabili mieszkającego w pobliżu Stefana Ogińskiego, weterana wojny polsko – sowieckiej. Zabili tylko za to, że był Polakiem.
W osadzie „Różanpol”, w pobliżu Duniłowicz (powiat postawski), w 1943r. sowieccy partyzanci zamordowali dwie kobiety, a dom i gospodarcze zabudowania spalili.
Tu rodzi się pytanie, dlaczego partyzanci sowieccy byli tak okrutni dla mieszkańców tych terenów? Żeby w tym zorientować się, koniecznie trzeba wrócić do źródeł ruchu partyzanckiego i zrozumieć, jak powstawały i formowały się partyzanckie oddziały.
Najczęściej zza linii frontu zrzucano nieduże, dobrze przygotowane przez NKWD, grupy dywersyjne. Przybywszy w zachodni rejon, werbowali do swojej działalności ukrywających się przed Niemcami członków partii i sowieckich robotników osiadłych w najbliższym otoczeniu. Ci ludzie stanowili trzon oddziałów. Oni, organizując się i uzbrajając, pod groźbą rozstrzelania, prowadzili przymusową mobilizację miejscowej ludności.
Innym źródłem zwiększania liczebności oddziałów były osoby przymusowo ewakuowane. Niemcy wywozili z przyfrontowych rejonów Rosji miejscową ludność, część której była osiedlana w wioskach powiatu postawskiego. Niektórzy z tych ludzi dobrowolnie wstępowali w szeregi partyzantów. Moskwa ciągle żądała masowości ruchu partyzanckiego, więc do oddziałów włączano nawet kryminalistów.
Wstępowali do oddziałów i zdrajcy, byli sowieccy jeńcy, którzy zdążyli odbyć służbę w charakterze policjantów u Niemców. Dowódca partyzanckiego oddziału Astrejko (z brygady Marczenki), w charakterze naczelnika policji zdążył pouczestniczyć w "ostatecznym rozwiązaniu problemu żydowskiego”. Kryminalistom i zdrajcom dawano możliwość „z bronią w rękach odkupić swoje winy".
I, na koniec, wróćmy jeszcze do narodowościowego składu brygady im. Woroszyłowa. Do lipca 1944r. był on następujący: wszystkich ludzi w brygadzie 1735. Z nich 832 Białorusinów, 538 – Rosjan, 117 – Ukraińców, 105 – Żydów, 70 – Litwinów, 30 – Polaków, 43 – innych narodowości. Zwracając uwagę na ilość Polaków - wszystkiego tylko trzydziestu ludzi. A przecież przed wojną oni stanowili 52% mieszkańców powiatu postawskiego.
Jak teraz widzimy, dla dużej części partyzantów miejscowa polska ludność nie była „swoja”, lecz obca. I ziemia nasza, dla większości partyzantów nie była swoja, a obca. Korzenie tych ludzi były w innym miejscu, dlatego tak bardzo nienawidzili wszystkiego, co polskie – dla nich obce. Przecież partyzanci znajdowali się na byłym terytorium polskim, gdzie znaczna część ludności mówiła w obcym dla nich języku, miała inne obyczaje, inną mentalność. A i ludzie żyli dostatniej. Partyzanci nie zabijali „swoich”, zabijali tych, którzy byli im obcy duchowo. Jednak byłoby nieprawdziwym i jednostronnym twierdzenie, że grabili i zabijali tylko „napływowi” partyzanci.
Zajmowali się tym i „swoi”, miejscowi. W czasie sowieckiej okupacji trwającej prawie dwa lata, ludzie byli narażeni na aktywną ateistyczną i komunistyczną propagandę. Wpajano im, że nie ma nijakiego Boga, że jeśli ktoś żyje trochę dostatniej, to jest wyzyskiwaczem, i że konfiskata jego majątku, to wprowadzanie sprawiedliwości. Przykład tego przed wojną pokazało samo państwo ograbiające i mordujące swych obywateli. I oto w warunkach wojny wyzwoliły się w ludziach najnikczemniejsze uczucia i instynkty, które w czasie pokoju drzemały gdzieś w ciepłych zakamarkach człowieczego jestestwa. Wierzący w Boga człowiek zdolny jest okiełznać je, zdławić, uporać się z nimi. U niewierzącego - tego źródła pohamowania nie ma. On jest pewny, że żyje tylko raz, tu i teraz. Ateistyczny światopogląd nakładał się na niski stopień kultury i wykształcenia, a to już całkiem „piorunująca mieszanka”.
Oto, co pisał o sowieckich partyzantach Edward Pisarczyk, były żołnierz 5. Wileńskiej Brygady AK: „Sowieccy partyzanci, nie biorąc pod uwagę ich ogromnej ilości i dobrego uzbrojenia dzięki dostawom z powietrza, nie przejawiali wielkiej chęci do walki z Niemcami i ich sprzymierzeńcami, a byli bardziej skłonni przesiedzieć, doczekać się przyjścia regularnej Armii Czerwonej. Zajmowali się bezlitosną grabieżą mieszkańców. W czasie nocnego rabowania zabierali chłopom ziarno, mąkę, mięso, obuwie, odzież (dziecięcą, damską, męską), a często i narzędzia potrzebne do prowadzenia gospodarstw. Część zagrabionych przedmiotów pozostawiali sobie, a resztę transportowali samolotami na „Wielką Ziemię” – za linię frontu: do Związku Radzieckiego. W czasie pertraktacji odbywających się w styczniu 1944. roku między komendantem „Wilkiem” i dowódcą Brygady im. Gastełły – W.A. Manochinem, ten ostatni nie zaprzeczał faktom uprawiania grabieży, a tylko powiedział, że produkty spożywcze są wywożone za linię frontu jakoby dla żywienia rannych partyzantów.
W takich warunkach najbardziej cierpieli mieszkańcy wiosek. W ciągu dnia rabowali ich Niemcy, a nocami – sowieccy partyzanci. Ratując się przed grabieżami, chłopi byli zmuszeni chować swój dobytek, nierzadko zakopując go w ziemi. Taka sytuacja sprzyjała oddziałom AK, w których ludzie widzieli obrońców i swoją ostatnią nadzieję na sprawiedliwość. Jeśli sowieccy partyzanci w pośpiechu porzucali wioskę, to ludzie mówili – „nasi idą”. Tak nazywali polskich partyzantów. Gdy pojawiały się w wioskach pierwsze polskie patrole, ludzie wychodzili na drogę i zapraszali żołnierzy do siebie na postój. Ktoś zabierał dwóch ludzi, ktoś czterech, każdy w zależności od swojego dostatku. Pytali, czy długo będziemy w wiosce, i gdy dowiadywali się, że kilka dni, to zaczynali wykopywać z ziemi schowane tam wcześniej dobra, żeby je przewietrzyć i wysuszyć. Chłopi dostarczali nam informacji o translokacjach Niemców i Sowietów. To byli wspaniali, gościnni, i patriotycznie nastawieni ludzie, całym sercem oddani walce o niepodległość. Nie raz słyszeliśmy od zwykłych, prostych ludzi taką wypowiedź: „Polska musi być tu znowu”. A naszym obowiązkiem było pomagać tym ludziom...”
Brak wsparcia ze strony polskiej, a także części białoruskiej ludności (katolików), na początku 1944. roku zmusił sowieckich partyzantów do odejścia z województwa grodnieńskiego i z niektórych powiatów wileńskiego.
Interesujące jest sprawozdanie z 15. maja 1944.r. „O sytuacji w powiecie”, sporządzone przez podziemny duniłowicki komitet powiatowy (teraz w powiecie postawskim). Oto kilka linijek tekstu z tego dokumentu: „Znaczna część polskich mieszkańców, znajdujących się pod wpływem niemieckiej agitacji i band AK, nastawiona wrogo do partyzantów.” Albo: „Przy pomocy antyfaszystowskiej grupy, we wsi Kraśniany, zdemaskowana podziemna banda AK”. Los członków tej organizacji, prawdziwych polskich patriotów, był nie do pozazdroszczenia.
Dalej czytamy: „Znaleziono (w czasie objętym sprawozdaniem) 9 karabinów, 3 granaty, 60 naboi, radio, siodła, obuwie, 5 pudów soli, cukier, mydło.” Co znaczy „znaleziono”? Przypuszczam, że mogli znaleźć granaty i karabiny, wyrzucone przez kogoś do rowu. Wojna przecież. Chyba, że ktoś wyrzuciłby sól, cukier lub mydło – wtedy byłby to zwykły łup wojenny. Widocznie autor tego sprawozdania powstydził się zamiast słowa „znaleziono” napisać „odebrano mieszkańcom” albo jeszcze dokładniej „nagrabiono”.
Stosunkowo beztroskie życie partyzantów zakończyło się w 1944. roku. W ciągu siedmiu miesięcy pozostałych do końca niemieckiej okupacji ponieśli oni największe straty. Było to spowodowane tym, że Niemcy, przygotowując się do sowieckiej letniej ofensywy na froncie, przedsięwzięli przeciw partyzantom wielkie masowe karne operacje z udziałem formacji frontowych. Tylko na Białorusi partyzanci stracili wtedy trzydzieści tysięcy sto osiemdziesiąt jeden żołnierzy zabitych i zaginionych bez wieści. To cztery razy więcej, niż w minionych dwu i pół latach wojny.
Niemiecki lejtnant Armin Scheiderbauer pisał: „W czerwcu 1944. roku dowodzący 3. Armią Czołgów generał-pułkownik Reinhardt, licząc się z ewentualnym odwrotem, rzucił do walki z partyzantami wszystkie siły obecnie przez nas posiadane. Nie było jednak czasu na pogrzeby trupów. Dlatego na niektórych odcinkach naszej drogi wszystko wkoło było przesycone obrzydliwym smrodem. Mówiono, że w lasach leżą setki trupów partyzantów. Lipcowy upał wzmógł tę woń rozkładu. Trzeba było zaciskać nos i oddychać ustami. Niektórzy nawet zakładali maski przeciwgazowe.”
Na zakończenie chcę dodać, że terror sowieckich partyzantów w stosunku do miejscowej ludności we wszystkich wymiarach, a zwłaszcza w okrucieństwie, był całkowicie porównywalny z terrorem stosowanym przez nazistów na okupowanych przez nich terytoriach. Polska ludność żyjąca na Postawszczyźnie i pod okupacją niemiecką i pod okupacją sowieckich partyzantów sprawiedliwie oceniała wrogów. Jakaś część Polaków dobrowolnie wstępowała do oddziałów Armii Krajowej (AK), do konspiracji, ale większość po prostu ukrywała się, mając nadzieję na przeżycie tego strasznego czasu.
Powiązane posty
http://postawyiokolice.blogspot.com/2013/04/sowieccy-partyzanci-galeria.html
W sierpniu 1941.roku, zza linii frontu na tyły wroga była wysłana dywersyjna grupa F. Markowa, która składała się z kilku ludzi. Sam Markow ukończył kursy dla dywersantów w szkole NKWD, która znajdowała się we wsi Białe Wody (województwo briańskie). Gdy przybył do powiatu postawskiego, nawiązał kontakty z miejscowym partyjno-sowieckim aktywem, który działał tu nielegalnie. Do maja 1942. roku na bazie jego grupy zorganizowano oddział im. A. Suworowa, a już w listopadzie 1942. roku, w Smyckim Lesie (pod Duniłowiczami), na bazie oddziałów im. A. Suworowa i „Niszczyciel”, powstała Brygada im. K. J. Woroszyłowa, dowódcą której został F. Markow.
Brygada działała na terytorium obecnych powiatów: postawskiego, miadziolskiego (Białoruś) i święciańskiego (Litwa). Czasami, w celu przeprowadzenia operacji, partyzanci przedostawali się do powiatów: ostrowieckiego, smorgońskiego, krzywickiego i głębockiego. W momencie połączenia się z Armią Czerwoną (początek lipca 1944. roku) brygada liczyła 1735 ludzi, wśród których było 832 Białorusinów, 538 Rosjan, 117 Ukraińców, 105 Żydów, 70 Litwinów, 30 Polaków i 43 innych narodowości.
Najbardziej znaną operacją bojową przygotowaną przez Markowa, była likwidacja (w 1942.r.) niemieckiego gebitskomisarza Becka i naczelnika żandarmerii okręgu wilejskiego – Kriela. Fiodor Markow, W. Saulewicz i jeszcze kilku partyzantów przygotowało zasadzkę na drodze niedaleko wsi Łyntupy w powiecie postawskim. Po jakimś czasie oczekiwania, w oddali na drodze, ukazał się samochód osobowy. Partyzanci poczekali, aż podjedzie on w pobliże miejsca zasadzki i dopiero wtedy otworzyli ogień. W wyniku ostrzału kierowca i dwaj pasażerowie - wysoko postawieni przedstawiciele władz okupacyjnych - zostali zabici. W. Saulewicz w swoich wspomnieniach napisał, że z zabitych zdjęto odzież, a z palca Becka ściągnięto złoty pierścień z brylantem. Pierścień później oddano wujowi Markowa – Iwanowi, by w ten sposób zdobyć pieniądze na zakup żywności.
Ten przykład ohydnego morderstwa charakteryzuje osobowość Markowa, który w latach wojny zdąży dokonać jeszcze niejednego ciężkiego przestępstwa. Do komendanta pasowali jego podwładni. Zresztą wszelkiego rodzaju potworności i podłości były popełniane i w innych sowieckich partyzanckich oddziałach i brygadach.
W sierpniu 1942. roku Szkorski, przedstawiciel Centralnego Sztabu Ruchu Partyzanckiego (ЦШПД), meldował naczelnikowi tego sztabu Pantielejmonowi Ponomarience: „ Nasi dowódcy są chorzy na tę samą złą i szkodliwą chorobę. To obawa o to, że podczas napadu na niemieckie garnizony partyzanci poniosą duże straty w ludziach .... 22. czerwca, podczas potyczki z Niemcami, został zabity jeden partyzant.... Przez cały dzień, poczynając od dowództwa, a kończąc na partyzantach, były rozmowy o nim. Jeśli i napadną, to już po tym będą odpoczywać przez miesiąc i rozmawiać półtora miesiąca.” Sowieccy partyzanci rzeczywiście woleli napadać na te garnizony, które składały się z miejscowych policjantów lub innych narodowościowych formacji, doskonale zdając sobie sprawę, że to dużo łatwiejsze, niż walka z regularnymi wojskami niemieckimi.
Tymczasem Moskwa ciągle wymagała aktywizacji działań bojowych. Prowadziło to do tego, że dowódcy oddziałów zaczęli uprawiać otwarte kłamstwo. W raportach zawyżali liczby o stratach wroga, dopisywali wysadzone jakoby w powietrze niemieckie pociągi z amunicją i żołnierzami. Te „wskaźniki” na pewno cieszyły Stalina, tylko że niemieckie składy wciąż jechały i jechały na front. W przebiegu wojny ani jedna duża operacja niemieckich wojsk na wschodzie nie zaczęła się z opóźnieniem spowodowanym działalnością partyzantów. A w tym czasie P. Ponomarienko dziarsko raportował Stalinowi, że brygada F. Markowa w 315% zrealizowała plan wysadzania szyn.
Major Michaił Sukniow, walczący w okopach frontowiec, w swojej książce „ Zapiski dowódcy karnego batalionu”, napisał: „Jeśli przeciwnik przez całą noc nas ostrzeliwał, rozświecając niebo i wszystko wokoło tysiącami oświecających rakiet, nasza strona milczała – ni dźwięku.... Nocami przeciwnik ochlapywał naszą obronę fajerwerkami z różnokolorowych ścieżek z karabinów maszynowych. W głowie się nie mieści, ile u fryców było amunicji! Góry! Mont Blanck’i!” I wszystkie te „góry” i „mont blanki” były dostarczane po torach....
Po wojnie, na podstawie partyzanckich dokumentów, ilość zabitych Niemców oceniano na półtora miliona żołnierzy i oficerów. Amerykański badacz D. Armstrong wykorzystywał w swoich badaniach tylko niemieckie dokumenty, z których wynika liczba tylko 45 000 zabitych. I tylko połowa z nich była Niemcami, a pozostali to policjanci i inne kolaboranckie formacje. To znaczy, że 95% sukcesów partyzantów istniało tylko na papierze.
Męcząc się próżnowaniem, partyzanci zajmowali się wojennym maruderstwem, przypadki którego zapisane są w wielu dokumentach. Dowódca brygady działającej w województwie mohylewskim, major Mazur, w sumarycznym doniesieniu meldował o haniebnych zdarzeniach, które miały miejsce wiosną 1942.r: „W tym czasie na terytorium powiatu nie było ani jednego garnizonu przeciwnika i partyzanci czuli się bardzo swobodnie, nie mieli co robić, pędzili samogon, upijali się i rabowali. A co gorsza, to, że dowódcy poszczególnych oddziałów nie zajmowali się sprawami bojowymi, a siedzieli...”.
Tak działo się i na Postawszczyźnie. Żeby nie być gołosłownym, przywołam kilka cytatów z dokumentów sowieckich. Oto na przykład paragraf Nr 3 z protokołu posiedzenia biura Postawskiego Podziemnego Komitetu Powiatowego KP(b)B (Komunistycznej Partii bolszewików Białorusi) z 25. października 1943. roku: „Wraz z wykonywaną pracą mają miejsce istotne braki, przypadki grabieży dokonanych przez oddziały partyzantów.” Paragraf Nr 4 tegoż protokołu głosi: „Zawiadomić Obwodowy Komitet KP(b)B) o wpływie moralnym na dowódców oddziałów (z brygady Markowa) nie prowadzących walki z grabieżami...”
Na posiedzeniu postawskiego Podziemnego Powiatowego Komitetu KP(b)B, odbytym w marcu 1944. roku, wysłuchano sprawozdania komisarza oddziału im. Suworowa – „O wykonaniu postanowienia biura Powiatowego Komitetu z 20.02.1944.r. o usunięciu niewłaściwego stosunku do ludności miejscowej.” Niewłaściwy stosunek do ludności miejscowej - tak widocznie wstydliwie nazywali grabieże i zabójstwa spokojnych mieszkańców.
Dla sowieckich partyzantów nie było niczego świętego. Odwiedzali oni nawet organistówkę kościoła zadziewskiego (pod Postawami), gdzie ograbili żonę organisty zabierając jej świąteczną suknię.
Budzi zdziwienie to, że nawet po upływie wielu dziesiątek lat od zakończenia wojny, u tych ludzi nie obudziło się sumienie. Inaczej przecież nie zaczęliby niektórzy z nich w swoich „memuarach” z upojeniem opowiadać o dokonanych w czasie wojny przestępstwach.
Oto na przykład były czerwony partyzant Jurij Wołkow w swojej książce „Wojna bez upiększeń i bohaterskich czynów” pisze: „W październiku 1943.r. [....] znaleźliśmy się w bezpośredniej bliskości wsi Łyntupy (obecnie powiat postawski) . [...] W mojej pamięci zachował się tylko jeden zabawny epizod. W jednej z wiosek, już późną nocą, trafiliśmy na wesele. Nasze zjawienie się wywołało zamieszanie, wszyscy z obawą spoglądali na naszą automatyczną broń (pięć automatów). Szybko zwolnili miejsca przy stole. My, nawet nie przysiadając się, wypiliśmy toast za szczęście pary młodej, po czym napełniliśmy kieliszki jeszcze raz i wszystkim zaproponowaliśmy wypić „za Ojczyznę, za Stalina i za nasze zwycięstwo.” Potem, zarzuciwszy automaty na plecy, jak mogliśmy - uczestniczyliśmy w tańcach. Tańcząc paplaliśmy z „panienkami”, a przy tym wypatrywaliśmy, jakie buty mają na nogach młodzi i starsi goście.... Tu w jednym miejscu tyle dobrych gatunkowo, solidnych, modnych, według zachodniego gustu, wyczyszczonych do blasku, takich upragnionych butów. Dla dokonania zamiany wywoływaliśmy właściciela upatrzonych butów, według możliwości bez zamieszania, przekonując go, że dla nas takie buty są potrzebniejsze.”
Mamy ochotę zapytać autora – a dlaczego nie zdjęli butów Niemcom? Wystraszyli się? Oczywiście, ograbiać nieuzbrojonych ludzi łatwiej. Tych sowieckich wyrodków zaproszono do stołu, jak ludzi, a oni zajęli się grabieżą. I będąc już starcem, stojąc nad mogiłą, Wołkow nazywa absolutne przestępstwo „ zabawnym epizodem”. Żadnej skruchy. A przecież zgodnie z kodeksem karnym to: „ograbienie z bronią w ręku dokonane przez grupę osób po uprzedniej zmowie”. Nawiasem mówiąc, ciężkie przestępstwo.
A oto jak wspominał ten straszny czas Kajetan Rożnowski, który w czasie wojny przez jakiś czas mieszkał (a właściwie ukrywał się) w Nowopolu, w powiecie postawskim: „W okolicach Nowopola, z powodu napadów sowieckich partyzantów, było niespokojnie. Ich oddziały dokonywały operacji na terytorium powiatu postawskiego, gdzie było dużo lasów, wcześniej należących do hrabiego Przeździeckiego. Wypada zauważyć, że działalność partyzantów polegała głównie na likwidacji Polaków i zamożnych chłopów. Bojowe operacje przeciw Niemcom były mało znaczące, z wyjątkiem zaminowywania mostów i torów kolejowych.... [...] W okolicach Nowopola partyzanci sowieccy dokonali wielu zabójstw ludzi pochodzenia polskiego, tak byłych urzędników jak i zwykłych chłopów..” Albo jeszcze: „Kiedy szybkim krokiem szedłem ulicą wsi Dzienniszki, zatrzymały mnie miejscowe kobiety i zaczęły prosić, żebym zawiadomił niemiecką komendanturę o napadzie partyzantów na ich wioskę. Nie mogłem tego zrobić, bo już ściemniało się, a do Duniłowicz było około 8 kilometrów.”
Były mieszkaniec wsi Ruda (powiatu postawskiego) Franciszek Dragun wspominał: „Bolszewicka partyzantka bardzo gnębiła naród, a już w szczególności Polaków. Przychodzili po pijanemu, wszystkich na dwór i pod ścianę. Co chcieli, to zabierali - choćby ostatnią świnię i kurę, nie mówiąc już o krowach i koniach. Grozili, bili i poniewierali nas. Ojca dwa razy zabierali, żeby przeprowadził ich przez niemiecką zasadzkę na pobliskich torach kolejowych, bo bali się, że tory są zaminowane. Ojciec musiał iść przodem, my zaś szliśmy z płaczem z tyłu, a partyzanci patrzyli, co się stanie. Cośmy się wtedy strachu najedli!”.
W sprawozdaniu dla J. Stalina: „O rozwoju ruchu partyzanckiego”, złożonym w czerwcu 1943.r., P. Ponomarienko zmuszony był uznać „pomyłki” w stosunku do mieszkańców wiosek: „Grabienie lub konfiskata środków żywnościowych ..., nieuzasadnione rozstrzeliwania i represje w stosunku do ludności..., niewłaściwe traktowanie kobiet, w sytuacji rozmieszczenia niektórych oddziałów w wioskach..., długotrwałe przebywanie, dążenie do unikania spotkania z przeciwnikiem...”.
14 kwietnia 1943.r. partyzancki oddział im. Kutuzowa, wchodzący w skład 2. Mińskiej Brygady, urządził makabryczną rzeź mieszkańców wsi Drażno w powiecie starodorożeńskim. Bardzo okrutnymi sposobami partyzanci zabijali tam kobiety, dzieci i starców. Nie oszczędzili nikogo. Następnie, w partyzanckich sprawozdaniach, napisali, jakoby w Drażnie zabito policjantów i ich popleczników. Dokładniej o tragedii tej białoruskiej wsi opowiedział w książce „Krew i popiół Drażna” białoruski historyk Wiktor Chursik.
Opowiadanie Wasilija Strupowca, mieszkańca wsi Jakimowicze pod Słonimem (woj. nowogródzkie), mrozi krew w żyłach. W wywiadzie, udzielonym korespondentce Tatianie Dubowiec, opowiadał on o strasznym wymordowaniu mieszkańców tej wsi. Dokonali go w 1943r. sowieccy partyzanci. Podczas tej rzezi sowieccy bandyci zabili Wasilijowi ojca, matkę, dwóch braci i siostrę.
W sumie w Jakimowiczach zginęło wtedy ponad pięćdziesiąt osób, przeważnie starców, kobiet i dzieci. Mimo bardzo ciężkich ran Wasilij cudem ocalał. Przed mordowaniem tych bezbronnych ludzi pijani partyzanci nieludzko się nad nimi pastwili. Niektórym kobietom odcięli piersi, języki, a jednej, która była w ciąży, rozpruli brzuch. Na ciele innej torturowanej kobiety ocaleli sąsiedzi naliczyli później siedemdziesiąt ran kłutych i rzezanych. Najstarsza z zabitych miała dziewięćdziesiąt lat. Do niej strzelali trzy razy.
Świadek tej rzezi, Wasilij Strupowiec, zmarł w 2000 roku. Na początku lat 60. XX wieku zwracał się on z podaniem do KGB, żądając pociągnięcia winnych do kryminalnej odpowiedzialności. Wtedy jeszcze wielu z tych wyrodków „bohaterów-partyzantów” żyło. Ale „towarzysze” z KGB poradzili mu, by milczał.
Opowiadania Wasilija Strupowca możecie Państwo posłuchać (w języku białoruskim) na stronie internetowej: http://baavi.net/videos/53?search[page]=5&type=Photo
Jak twierdzi białoruski pisarz, A. Tatarenko, w okolicach Słonima tylko w czasie między kwietniem a listopadem 1942r. z rąk sowieckich partyzantów zginęło 1024 ludzi, z których 80% było bezbronnymi cywilami.
W bojowym sprawozdaniu № 070 sztabu partyzanckiej brygady „Вперёд” („Naprzód”) o zniszczeniu garnizonu we wsi Ługomowicze 27. marca 1944r. napisano: „Podczas 3,5 godzinnego boju zniszczono około 250 Niemców, policjantów i (uwaga!!!) około 400 krewnych tych policjantów”. To znaczy 400 kobiet, dzieci i starców.
W końcu lipca 1943.r., w okolicach Miadzioła (powiat postawski), wracająca z nocnego patrolowania grupa polskich partyzantów AK, pod dowództwem „Ostrogi”, o świcie natknęła się na grupę pijanych sowieckich partyzantów, którzy bili młodziutką dziewczynę. Wyrwawszy się z rąk oprawców wskoczyła ona do studni. W tym czasie jej rodzice z podniesionymi rękoma stali pod ścianą, pod lufami bandyckich strzelb. Ujrzawszy Polaków, partyzanci rozbiegli się. „Ostroga” ich nie ścigał, ponieważ w tym czasie obowiązywało między Markowem i Polakami porozumienie o współpracy. Nazajutrz „Kmicic”, dowódca polskiego oddziału, zameldował o tym zajściu Markowowi, który zobowiązał się skończyć z bandytyzmem. Rodzice, razem z ocalałą córką, po tym zdarzeniu porzucili swój dom i uciekli, obawiając się pozostać w tym miejscu.
W 1944.r. Ponomarienko meldował: „Są fakty niewłaściwego podejścia do dziewcząt – partyzantek ze strony komendantów oddziałów i komisarzy oddziałów. W brygadzie partyzanckiej F. Markowa jest 30 partyzantek. (W lipcu 1944r. już 116.) Nauki z nimi nie ma żadnej. W walkach uczestniczy tylko 9 ludzi.... Wiele z nich wyszło za mąż. Z siedemnastolatką ożenił się i sam F. Markow.... Dziewczęta, które wyszły za mąż, demoralizują pozostałe.... Dowództwa oddziałów i brygady, zamiast mobilizować żeńską młodzież do walki, dopuściły do masowego zawierania związków małżeńskich”.
Oto, co opowiadała o bezeceństwach Markowowców moja babcia Adela (na zdjęciu): „Nocą do naszego domu wdarli się partyzanci i w brutalny sposób, używając niecenzuralnego słownictwa, zażądali, by wydać im rower. Kiedy odpowiedziałam, że roweru nie ma, to dowódca (w skórzanej kurtce, przepasany wojskowym pasem) uderzył mnie w głowę rękojeścią pistoletu. Krew z rany zalała mi twarz. Drugi partyzant wyjął z karabinu wycior i zaczął bić mnie nim po plecach. Po pobiciu zaczęli przeszukiwanie, w rezultacie którego, oprócz produktów spożywczych, zabrali precjoza jubilerskie (kolczyki, pierścionki), damską spodnią bieliznę i odzież, kupony tkanin na sukienki.”
Oczywistym jest, że wszystko to było przeznaczone na prezenty dla kochanek – „partyzantek”. To zdarzenie było typowe na Postawszczyźnie. Na pewno w niektórych rodzinach potomków byłych partyzantów i partyzantek do dziś są przechowywane jako familijne relikwie, różne jubilerskie ozdoby, które w rzeczywistości były zdobyte w rezultacie grabieży i zabójstw.
O nieprawidłowościach panujących w wielu oddziałach partyzanckich obiektywnie świadczą dokumenty. Na przykład 30.11.1943.r. dowódca oddziału im. Gastełły, Manochin, i jego komisarz Maszerow zawiadamiali Moskwę: „Respektując autorytet, który mają polscy partyzanci (AK) wśród miejscowej ludności zachodniej części województwa, musimy koniecznie z żelazną stanowczością zmienić swoje postępowanie..., zdecydowanie przerwać powszechne pijaństwo i łupiestwo wśród naszych partyzantów.... W stosunku do legionistów i ich dowództwa koniecznie prowadzić pozornie przyjacielską politykę, i jednocześnie przygotowywać na Polaków takie uderzenie, które zlikwidowałoby nie tylko ich siły zbrojne, ale i korzenie głębokiego podziemia...”
Jak ta polityka przełożyła się na życie, przekonaliśmy się na następujących przykładach. Młody chłopiec, partyzant AK, Łowkis (imienia nie udało się ustalić) szedł odwiedzić wieś Macuty (powiat postawski), gdzie mieszkali jego rodzice i dwie siostry. W niedużym lesie, nazywanym Piwulszczyzna, schwytali go Markowowcy. W tym czasie z Norkowicz do Macut szła kobieta, która wracała od kuzynów. Nagle usłyszała krzyki dochodzące z krzaków. Podchodząc ostrożnie w pobliże (może akurat ktoś potrzebuje pomocy) ujrzała grupę sowieckich partyzantów torturujących człowieka, w którym z przerażeniem rozpoznała mieszkańca swojej wsi. Sowieccy sadyści wykłuli mu oczy i obcięli uszy, a żeby nie krzyczał, zakneblowali go onucą. Potem trupa schowali pod stosem gałęzi. Przestraszona kobieta pobiegła do wsi i wszystko opowiedziała rodzicom tego nieszczęsnego młodzieńca. Zobaczywszy oszpecone ciało syna, matka po tygodniu zmarła na atak serca.
Po wojnie, w pięćdziesiątych latach, na przewodniczącego jednego z kołchozów na Postawszczyźnie wyznaczono byłego partyzanta Justyna (Ustin) Usowicza. Kobieta, która była mimowolnym świadkiem wojennego przestępstwa, rozpoznała w nowym urzędniku jednego z morderców. Niedługo wiedział o tym cały kołchoz. Do przewodniczącego zaczęli odnosić się jak do zwierza, a nie do człowieka. Ojciec zamęczonego młodzieńca postanowił zakłuć go widłami. Żeby ustrzec ojca przed grzechem, jedna z córek, która w tym czasie mieszkała w Wilnie, zabrała go do siebie.
Z rąk Markowowców zginął też mój dziadek Antoni. Zimą 1943/1944.r. pojechał on na rynek do Postaw i przepadł bez wieści. Przez długi czas rodzina nic nie wiedziała o jego losie. Później, od jednego z mieszkańców wsi Mańkowicze, babcia dowiedziała się, że tam partyzanci zabili nieznajomego mężczyznę, a ciało porzucili na lodzie rzeczki Miadziołki. Mieszkańcy pochowali go na wiejskim cmentarzu w Mańkowiczach. Po wojnie jego prochy ekshumowano, a po odzieży rozpoznano mojego dziada. Pochowano go na cmentarzu parafialnym w Zadziewiu.
Nawiasem mówiąc, mój ojciec Longin sam cudem uniknął śmierci z rąk partyzantów. Miał wtedy czternaście (14) lat. W czasie kolejnej grabieży dokonywanej we wsi, jeden z pijanych bandytów postawił go przy złożonych w stożek drwach, zdjął z pleców karabin, wprowadził nabój do komory ładunkowej, skierował lufę ku ojcu i nacisnął na spust. Ale wystrzał nie padł. Karabin zaciął się. Partyzant przeładował broń i nacisnął kurek, ale znów bez rezultatu. Wtedy ten odszczepieniec zaklął i poszedł do swoich. Tak mój ojciec ocalał.
W czerwcu 1944.r. partyzanci napadli na niemiecką kolumnę w okolicach Postaw. Potem okupanci, przeprowadzili operację karną z wykorzystaniem lotnictwa. Bazę oddziału partyzanckiego zbombardowali, w rezultacie czego partyzanci ponieśli duże straty. O zdradę podejrzewali jednego z mieszkańców wsi Mańkowicze, zarzucając mu, że pokazał wrogom miejsce położenia bazy. Zemsta była szybka i bezlitosna. Partyzanci, zjawiwszy się we wsi, rozstrzelali podejrzanego, a jednocześnie i jego żonę. Chcieli zabić i troje dzieci, ale te wcześniej zostały ukryte przez sąsiadów.
Należy wspomnieć o powieszeniu przez sowieckich partyzantów rolnika Stanisława Możejko w obejściu jego małego gospodarstwa, położonego na zachodnim brzegu jeziora Spory koło miasta Postawy. Według późniejszych opowiadań wdowy Anieli Możejkowej, Stanisław Możejko któregoś dnia w sierpniu czy później 1941 roku, gdy wracał pieszo z Postaw do domu, zobaczył kolumnę wojsk niemieckich jadącą w kierunku Postaw. Zszedł z drogi i stał przerażony na poboczu, nie wiedząc, co robić — czy zostać czy uciekać. Po jakimś czasie, chyba po kilku miesiącach, niespodziewane przyjechali konno do jego domu partyzanci sowieccy, którym on, niczego nie podejrzewając, zaproponował skromny poczęstunek, jak to było w miejscowym zwyczaju. W pewnym momencie jeden z nich poprosił o sznurek, a Możejko jeszcze zapytał: gruby czy cienki, myśląc, że chodzi o uprząż konia. Partyzant odpowiedział, że to bez różnicy. I po kilku minutach został powieszony przez nich we własnym sadzie na jabłoni. Osierocił troje małych dzieci.
Znacznie później ktoś wdowie Anieli Możejkowej powiedział, że Stanisław Możejko został powieszony przez partyzantów za to, że jakoby wyszedł na drogę (odległą od jego domu o około 4 km), żeby powitać wojska niemieckie, co oczywiście było absurdem. Tu chodziło partyzantce sowieckiej prawdopodobnie o pretekst do stosowania krwawego terroru prewencyjnego wobec ludności polskiej.
Stanisław Możejko mógł ponieść śmierć z rąk partyzantów z grupy Siergieja Prońko, działającej od lipca 1941 roku w rejonie Postaw, która w późniejszym czasie weszła w skład oddziału im. Suworowa brygady im. Woroszyłowa. Wpływowym członkiem tej grupy, a faktycznie komisarzem politycznym, był od początku jej powstania Kirył Brodowicz (urodzony w 1888 roku w sąsiedniej wsi Szpaki w powiecie postawskim), przedwojenny nauczyciel. Był on przed wojną pierwszym sekretarzem postawskiego komitetu rejonowego nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi.
Pod koniec lipca 1943.r., na rozstaju dróg Wilno – Szwakszty (gmina Kobylnik, powiatu postawskiego), partyzanci zabili mieszkającego w pobliżu Stefana Ogińskiego, weterana wojny polsko – sowieckiej. Zabili tylko za to, że był Polakiem.
W osadzie „Różanpol”, w pobliżu Duniłowicz (powiat postawski), w 1943r. sowieccy partyzanci zamordowali dwie kobiety, a dom i gospodarcze zabudowania spalili.
Tu rodzi się pytanie, dlaczego partyzanci sowieccy byli tak okrutni dla mieszkańców tych terenów? Żeby w tym zorientować się, koniecznie trzeba wrócić do źródeł ruchu partyzanckiego i zrozumieć, jak powstawały i formowały się partyzanckie oddziały.
Najczęściej zza linii frontu zrzucano nieduże, dobrze przygotowane przez NKWD, grupy dywersyjne. Przybywszy w zachodni rejon, werbowali do swojej działalności ukrywających się przed Niemcami członków partii i sowieckich robotników osiadłych w najbliższym otoczeniu. Ci ludzie stanowili trzon oddziałów. Oni, organizując się i uzbrajając, pod groźbą rozstrzelania, prowadzili przymusową mobilizację miejscowej ludności.
Innym źródłem zwiększania liczebności oddziałów były osoby przymusowo ewakuowane. Niemcy wywozili z przyfrontowych rejonów Rosji miejscową ludność, część której była osiedlana w wioskach powiatu postawskiego. Niektórzy z tych ludzi dobrowolnie wstępowali w szeregi partyzantów. Moskwa ciągle żądała masowości ruchu partyzanckiego, więc do oddziałów włączano nawet kryminalistów.
Wstępowali do oddziałów i zdrajcy, byli sowieccy jeńcy, którzy zdążyli odbyć służbę w charakterze policjantów u Niemców. Dowódca partyzanckiego oddziału Astrejko (z brygady Marczenki), w charakterze naczelnika policji zdążył pouczestniczyć w "ostatecznym rozwiązaniu problemu żydowskiego”. Kryminalistom i zdrajcom dawano możliwość „z bronią w rękach odkupić swoje winy".
I, na koniec, wróćmy jeszcze do narodowościowego składu brygady im. Woroszyłowa. Do lipca 1944r. był on następujący: wszystkich ludzi w brygadzie 1735. Z nich 832 Białorusinów, 538 – Rosjan, 117 – Ukraińców, 105 – Żydów, 70 – Litwinów, 30 – Polaków, 43 – innych narodowości. Zwracając uwagę na ilość Polaków - wszystkiego tylko trzydziestu ludzi. A przecież przed wojną oni stanowili 52% mieszkańców powiatu postawskiego.
Jak teraz widzimy, dla dużej części partyzantów miejscowa polska ludność nie była „swoja”, lecz obca. I ziemia nasza, dla większości partyzantów nie była swoja, a obca. Korzenie tych ludzi były w innym miejscu, dlatego tak bardzo nienawidzili wszystkiego, co polskie – dla nich obce. Przecież partyzanci znajdowali się na byłym terytorium polskim, gdzie znaczna część ludności mówiła w obcym dla nich języku, miała inne obyczaje, inną mentalność. A i ludzie żyli dostatniej. Partyzanci nie zabijali „swoich”, zabijali tych, którzy byli im obcy duchowo. Jednak byłoby nieprawdziwym i jednostronnym twierdzenie, że grabili i zabijali tylko „napływowi” partyzanci.
Zajmowali się tym i „swoi”, miejscowi. W czasie sowieckiej okupacji trwającej prawie dwa lata, ludzie byli narażeni na aktywną ateistyczną i komunistyczną propagandę. Wpajano im, że nie ma nijakiego Boga, że jeśli ktoś żyje trochę dostatniej, to jest wyzyskiwaczem, i że konfiskata jego majątku, to wprowadzanie sprawiedliwości. Przykład tego przed wojną pokazało samo państwo ograbiające i mordujące swych obywateli. I oto w warunkach wojny wyzwoliły się w ludziach najnikczemniejsze uczucia i instynkty, które w czasie pokoju drzemały gdzieś w ciepłych zakamarkach człowieczego jestestwa. Wierzący w Boga człowiek zdolny jest okiełznać je, zdławić, uporać się z nimi. U niewierzącego - tego źródła pohamowania nie ma. On jest pewny, że żyje tylko raz, tu i teraz. Ateistyczny światopogląd nakładał się na niski stopień kultury i wykształcenia, a to już całkiem „piorunująca mieszanka”.
Oto, co pisał o sowieckich partyzantach Edward Pisarczyk, były żołnierz 5. Wileńskiej Brygady AK: „Sowieccy partyzanci, nie biorąc pod uwagę ich ogromnej ilości i dobrego uzbrojenia dzięki dostawom z powietrza, nie przejawiali wielkiej chęci do walki z Niemcami i ich sprzymierzeńcami, a byli bardziej skłonni przesiedzieć, doczekać się przyjścia regularnej Armii Czerwonej. Zajmowali się bezlitosną grabieżą mieszkańców. W czasie nocnego rabowania zabierali chłopom ziarno, mąkę, mięso, obuwie, odzież (dziecięcą, damską, męską), a często i narzędzia potrzebne do prowadzenia gospodarstw. Część zagrabionych przedmiotów pozostawiali sobie, a resztę transportowali samolotami na „Wielką Ziemię” – za linię frontu: do Związku Radzieckiego. W czasie pertraktacji odbywających się w styczniu 1944. roku między komendantem „Wilkiem” i dowódcą Brygady im. Gastełły – W.A. Manochinem, ten ostatni nie zaprzeczał faktom uprawiania grabieży, a tylko powiedział, że produkty spożywcze są wywożone za linię frontu jakoby dla żywienia rannych partyzantów.
W takich warunkach najbardziej cierpieli mieszkańcy wiosek. W ciągu dnia rabowali ich Niemcy, a nocami – sowieccy partyzanci. Ratując się przed grabieżami, chłopi byli zmuszeni chować swój dobytek, nierzadko zakopując go w ziemi. Taka sytuacja sprzyjała oddziałom AK, w których ludzie widzieli obrońców i swoją ostatnią nadzieję na sprawiedliwość. Jeśli sowieccy partyzanci w pośpiechu porzucali wioskę, to ludzie mówili – „nasi idą”. Tak nazywali polskich partyzantów. Gdy pojawiały się w wioskach pierwsze polskie patrole, ludzie wychodzili na drogę i zapraszali żołnierzy do siebie na postój. Ktoś zabierał dwóch ludzi, ktoś czterech, każdy w zależności od swojego dostatku. Pytali, czy długo będziemy w wiosce, i gdy dowiadywali się, że kilka dni, to zaczynali wykopywać z ziemi schowane tam wcześniej dobra, żeby je przewietrzyć i wysuszyć. Chłopi dostarczali nam informacji o translokacjach Niemców i Sowietów. To byli wspaniali, gościnni, i patriotycznie nastawieni ludzie, całym sercem oddani walce o niepodległość. Nie raz słyszeliśmy od zwykłych, prostych ludzi taką wypowiedź: „Polska musi być tu znowu”. A naszym obowiązkiem było pomagać tym ludziom...”
Brak wsparcia ze strony polskiej, a także części białoruskiej ludności (katolików), na początku 1944. roku zmusił sowieckich partyzantów do odejścia z województwa grodnieńskiego i z niektórych powiatów wileńskiego.
Interesujące jest sprawozdanie z 15. maja 1944.r. „O sytuacji w powiecie”, sporządzone przez podziemny duniłowicki komitet powiatowy (teraz w powiecie postawskim). Oto kilka linijek tekstu z tego dokumentu: „Znaczna część polskich mieszkańców, znajdujących się pod wpływem niemieckiej agitacji i band AK, nastawiona wrogo do partyzantów.” Albo: „Przy pomocy antyfaszystowskiej grupy, we wsi Kraśniany, zdemaskowana podziemna banda AK”. Los członków tej organizacji, prawdziwych polskich patriotów, był nie do pozazdroszczenia.
Dalej czytamy: „Znaleziono (w czasie objętym sprawozdaniem) 9 karabinów, 3 granaty, 60 naboi, radio, siodła, obuwie, 5 pudów soli, cukier, mydło.” Co znaczy „znaleziono”? Przypuszczam, że mogli znaleźć granaty i karabiny, wyrzucone przez kogoś do rowu. Wojna przecież. Chyba, że ktoś wyrzuciłby sól, cukier lub mydło – wtedy byłby to zwykły łup wojenny. Widocznie autor tego sprawozdania powstydził się zamiast słowa „znaleziono” napisać „odebrano mieszkańcom” albo jeszcze dokładniej „nagrabiono”.
Stosunkowo beztroskie życie partyzantów zakończyło się w 1944. roku. W ciągu siedmiu miesięcy pozostałych do końca niemieckiej okupacji ponieśli oni największe straty. Było to spowodowane tym, że Niemcy, przygotowując się do sowieckiej letniej ofensywy na froncie, przedsięwzięli przeciw partyzantom wielkie masowe karne operacje z udziałem formacji frontowych. Tylko na Białorusi partyzanci stracili wtedy trzydzieści tysięcy sto osiemdziesiąt jeden żołnierzy zabitych i zaginionych bez wieści. To cztery razy więcej, niż w minionych dwu i pół latach wojny.
Niemiecki lejtnant Armin Scheiderbauer pisał: „W czerwcu 1944. roku dowodzący 3. Armią Czołgów generał-pułkownik Reinhardt, licząc się z ewentualnym odwrotem, rzucił do walki z partyzantami wszystkie siły obecnie przez nas posiadane. Nie było jednak czasu na pogrzeby trupów. Dlatego na niektórych odcinkach naszej drogi wszystko wkoło było przesycone obrzydliwym smrodem. Mówiono, że w lasach leżą setki trupów partyzantów. Lipcowy upał wzmógł tę woń rozkładu. Trzeba było zaciskać nos i oddychać ustami. Niektórzy nawet zakładali maski przeciwgazowe.”
Na zakończenie chcę dodać, że terror sowieckich partyzantów w stosunku do miejscowej ludności we wszystkich wymiarach, a zwłaszcza w okrucieństwie, był całkowicie porównywalny z terrorem stosowanym przez nazistów na okupowanych przez nich terytoriach. Polska ludność żyjąca na Postawszczyźnie i pod okupacją niemiecką i pod okupacją sowieckich partyzantów sprawiedliwie oceniała wrogów. Jakaś część Polaków dobrowolnie wstępowała do oddziałów Armii Krajowej (AK), do konspiracji, ale większość po prostu ukrywała się, mając nadzieję na przeżycie tego strasznego czasu.
Powiązane posty
http://postawyiokolice.blogspot.com/2013/04/sowieccy-partyzanci-galeria.html
Moja babcia Adela |
Fiodor Markow - dowódca brygady im.Worosziłowa |
Powojenne zdjęcie byłych dowudców sowieckich partyzanckich oddziałów. W górnym rzędzie od lewej Fiodor Markow |
N.Osenenko - naczelnik wywiadu w brygadzie F. Markowa |
Sowieccy partyzanci z brygady Fiodora Markowa. Nazwiska są nieznane. |
Grigorij Krjukow, dowódca jednego z oddziałów w brygadzie F. Markowa |
Hello, I have just seen this article which I found by making a search(research) on my great-grandfather, Alexandre Strupowiec and Wasilija " Strupowca " was his brother. I would like to learn it more but I do not speak either about Polish or about Russian and thus I understand nothing in what says Wasilija in the video towards this link: http: // baavi.net / videos / 53? Search [page] =5*type=Photo. Can you help me or advise(recommend) to me in my search(research)? Thank you
OdpowiedzUsuńGreetings.
OdpowiedzUsuńIn the video you have mentioned, Vasilij Strupoviec is telling about an incident that happened in 1943 when soviet partisans brutally killed inhabitants of the village Yakimovichi, which is near the city Slonim in Belarus. His family was killed as well. Vasiliy Strupoec died in the year 2000.
Gienek
Thank you very much of your answer. I try to join the journalist because I look for the rest of my family. Do you know how to join her because I do not find her e-mail on the Internet. Florentin
OdpowiedzUsuńThank you very much of your answer. I would like to find the rest of my family and I thus try to join the journalist Tatiana Dubaviec but I don't find her e-mail address on the Internet. Do you know how I can join her ? Florentin
OdpowiedzUsuńVasilyi Strupovec was interviewed by Tatjana Dubovec, reporter from "Nasha Niva" newspaper. Unfortunately I don't know her email address. You could try to contact newspapers staff and ask them how to contact her, newspapers email is : nn@nn.by , and the website is : www.nn.by .
OdpowiedzUsuń