5 sie 2013

Zachodnia Białoruś. Co przyniósł sowiecki "raj"

Nie idealizujemy Piłsudskiego i jego polityki wobec mniejszości narodowych w Polsce. Ale sowietyzacja Zachodniej Białorusi, która rozpoczęła się po 1939 roku, przyniosła regionowi i jego mieszkańcom znacznie większe szkody” – pisze białoruski historyk Igor Melnikau w gazecie „Nowy Czas”.  

W artykule zatytułowanym „Nieszablonowe wspomnienia Zachodniej Białorusi”, autor przytacza wspomnienia Marii Josifowny, mieszkanki wsi Dziageli, do września 1939r. położonej w gminie Miadzioł powiatu postawskiego, która swoje najmłodsze lata przeżyła w «pańskiej Polsce».

Kobieta, decydując się na wspomnienia, zastrzegła sobie anonimowość: „Oj, dziecko, nazwiska mojego tylko nie podawaj, nie chcę. A to jeszcze coś nie tak powiem”, przezornie upomina się staruszka, jakby powróciły lęki z przeszłości.

Urodziła się w rodzinie białoruskiego chłopa. Żyli niezbyt dostatnio, ale, jak powiada, „z wyciągniętą ręką nie chodziliśmy”. Gospodarstwo rodziców posiadało cztery hektary gruntów. Była krowa, świnia, sad i ogród warzywny. W wyniku odniesionych ran ojciec został inwalidą, a matka otrzymywała od polskiego państwa rentę.

Maria rozpoczęła naukę w „siedmiolatce”. Szkoła, wybudowana w 1930 roku, znajdowała się w wiosce Słoboda (gmina Miadzioł, powiat Postawy). We wspomnieniach kobiety jawi się jako przestronny, jasny, piękny budynek. Uczyło się w nim dwieście pięćdziesięcioro dzieci, Polacy i Białorusini. Nauczycieli było niewielu, ale za to byli profesjonalni.

Kobieta wspomina, że siedziała w ławce z synem polskiego policjanta, z którym nawiązała świetne relacje. Dzieci rozmawiały ze sobą po polsku lub po „tutejszemu”, czyli po białorusku. I wszyscy się doskonale rozumieli.

„Dziś często krytykują Polaków i pańskie czasy, a ja powiem tak: Jeśli rodzina była biedna lub potrzebująca, to polska władza pomagała na tyle, aby rodzice mogli wykarmić każde dziecko. U nas w rodzinie było troje dzieci. Mama otrzymywała pomoc materialną na jedzenie dla każdego z nas. Tak to było”, mówi Maria Josifowna.

Kobieta wspomina, jak miejscowi chłopi, Polacy i Białorusini pracowali u „pana”, który za pracę płacił. Kiedy agronom przyjeżdżał do wsi przed żniwami, ludzie chętnie najmowali się do pracy w polu wiedząc, że „pan” i zapłaci i solidnie nakarmi. Niektórzy wyjeżdżali do pracy na Łotwę lub do Estonii, bo były to czasy, kiedy można było swobodnie podróżować. Przypominam sobie, – mówi staruszka, – że w tym czasie chłopi na Białorusi (sowieckiej) żyli za „żelazną kurtyną”.

We wsi był i kościół i cerkiew. Polskie władze nie nękały prawosławnych. Katolickiego księdza i popa prawosławnego często można było zobaczyć, gdy szli razem ulicą. Białoruskich, prawosławnych uczniów prowadzała do cerkwi nauczycielka – katoliczka. Co tydzień do szkoły przyjeżdżał batiuszka na lekcje religii. Jeśli przypadało jakieś święto prawosławne, dzieciom białoruskim pozwalano nie przychodzić tego dnia do szkoły. Bo jak można było pracować w święto?

W zachodniobiałoruskich województwach II Rzeczpospolitej rozpowszechniony był system chutorowy. Przyjeżdżał komornik i wyznaczał ziemię. I tak  każde gospodarstwo otrzymywało swój pas ziemi. Wielu przenosiło swoje zagrody jak najbliżej swojej działki.

Wójtem gminy Miadzioł (powiat postawski) był Alfred Wojciechowski. „Pamiętam, że zawsze podwoził nas swoją bryczką do szkoły. Idziemy drogą, a tu wójt z furmanem jedzie. Brał wszystkie dzieci, jakie były na drodze, i pełną furmankę wiózł do szkoły. W urzędzie gminy był jedyny telefon na cały powiat. Dzieci szkolne były prowadzane na wycieczki, a sekretarz, pan Moczulski, pozwalał nawet posłuchać tego niesamowitego aparatu. A potem częstowano nas kawą i bułeczkami”, opowiada staruszka.

Niedaleko wsi, w której mieszkała Maria Josifowna, znajdował się folwark Kowalki, należący do generała brygady Wojska Polskiego Władysława Bortnowskiego. Jesienią 1938 roku dowodził on operacją przyłączenia Zaolzia do Polski. Akcja ta przyniosła mu tak znaczną popularność, że po wyborach prezydenckich, planowanych na rok 1940, miał zastąpić marszałka Śmigłego na stanowisku naczelnego wodza (marszałek miał zostać prezydentem). „Pamiętam, jak generał przylatywał samolotem wojskowym. W folwarku było duże zamieszanie, wszyscy biegali, krzątali się. Często przyjeżdżała też jego żona. Lubiła jeździć po okolicy rowerem”, wspomina starsza kobieta.

17 września 1939 Maria razem z innymi dziećmi jak zwykle poszła do szkoły. I nagle zobaczyła żołnierzy. Ich mundury były inne od tych, w których chodzili Polacy, a na czapkach były duże czerwone gwiazdy. „Dzieci, a gdzie tu «pomieszcziki
(obszarnicy, ziemianie) mieszkają? Pokażcie nam”, zapytał jednego z uczniów żołnierz. „A my nawet takiego słowa nie znaliśmy – „pomieszcziki”. Nie rozumieliśmy, czego ci ludzie od nas chcą”, mówi kobieta.

Po przybyciu do szkoły dzieci zobaczyły płaczącą nauczycielkę. Jej męża, dyrektora, zabrali żołnierze. Na oczach przerażonych dzieci ci sami sołdaci, którzy szukali obszarników, pod bagnetami karabinów wyprowadzili ze szkoły pozostałych nauczycieli i poprowadzili drogą w nieznanym kierunku. Z aresztowanymi nauczycielami poszła też żona dyrektora. Tuż przed wybuchem wojny kobieta urodziła dziecko.

Wójt też został aresztowany. W pewnym sensie Alfredowi Wojciechowskiemu dopisało szczęście, bo został wywieziony do Kazachstanu, a w 1941 roku, po podpisaniu układu Sikorski – Majski, były wójt miadziolski wstąpił do armii Andersa i walczył z Niemcami na Zachodzie. Po wojnie mężczyzna wrócił do Polski. NKWD aresztowało i miejscowego leśniczego. Za co? Bo był przedstawicielem pionu władzy. Cała rodzina mężczyzny w 1940 została zesłana na Syberię.

„Jeśli ktoś był zamożny, miał trochę więcej niż inni, natychmiast stawał się wrogiem”, mówi pani Maria. Jeszcze wczoraj spokojna wieś nagle została podzielona na „swoich” i „cudzych”. Radzieccy towarzysze układali listy „wrogów ludu”. Często przy sporządzaniu takich dokumentów, pozbawieni skrupułów ludzie, kierowali się banalnym uczuciem zazdrości wobec bardziej zaradnego czy pracowitszego sąsiada.

Ludzie byli zmuszani do opuszczania gospodarstw. „Mieliśmy niewiele ziemi, ale to była nasza ziemia. A potem nagle stała się wspólna dla wszystkich. I wszystkim ziemię odebrali. Tak oto pamiętam tamte trudne lata”, kończy swoją opowieść Maria Josifowna.

Byłoby dobrze, aby te wspomnienia przeczytali ci, którzy ciągle żyją sowieckimi iluzjami o „polskich panach bezlitośnie wykorzystujących białoruskich chłopów” i pokojowym charakterze „wyzwoleńczego marszu Armii Czerwonej na Zachodniej Białorusi”.


Źródło: Kresy24.pl http://kresy24.pl/34222/zachodnia-bialorus-we-wspomnieniach/