Zmarł 2 września 1975 r. w Londynie. Pozostawił ogromny dorobek pisarski, wzbogacający polską literaturę; m.in. "Gdzie goręcej biją serca", "Z pamiętnych dni", "Wspomnienia adiutanta", "Kroniki Naroczańskie". Ostatnia są rzadką książką, na pewno mało znaną w Polsce.
Na Postawszczyźnie, w schronisku turystycznym Towarzystwa Miłośników Jeziora Narocz, Lisiewicz odpoczywał w przededniu wybuchu II wojny światowej. Właścicielem schroniska był Józef Sutocki, bliski przyjaciel Lisiewicza. W wyżej wspomnianej książce "Kroniki Naroczańskie" Mieczysław Lisiewicz pisze:
"Było to w sierpniu 1939 roku. W całej Polsce panowała od dwóch miesięcy niesamowita susza. Także nad Naroczem nie było kropli deszczu. Jezioro zaczęło gwałtownie opadać i coraz to nowe łochy piasków osuszało czerwone słońce przyproszone pyłem posuchy. Trawy pozbawione rosy zżułkły, zżułkniał las. Drzewa napróżno szukały pod mchem zwykłej wilgoci. Nawet najgłębiej sięgające korzenie gdzieś aż do chłodnych żył wód podskórnych, nie znajdowały jej wcale. (...).
Schronisko w pierwszej połowie sierpnia 1939 roku było jeszcze wypełnione po brzegi. Życie, jakby się na pozór wydawało, płynęło normalnym biegiem wakacyjnym: wycieczki żaglówkami, wyprawy na ryby, na polowania, zawody tenisowe i siatkówka. Młodzież co wieczór wynosiła gramafon na koniec pomostu, tam gdzie rozszerzał się w platformę i tańczyła. Lecz sam widok księżyca podnoszącego ociężale z za góry nad miarę wielką tarczę i płynącego potem przed niebo w niesamowitej purpurze, odbierał wszelkiej zabawie smak beztroski. Wszyscy czuli ciężar gniotący płuca, wszyscy niepokój koło serca. Podobno zwykłe objawy towarzyszące posusze. Podniecenie było z dnia na dzień coraz większe. Kobiety z lada powodu były gotowe do łez, podczas gdy mężczyźni do sprzeczki.
Siódma rano i dziewiąta wieczorem gromadziła wszystkich dookoła aparatu radiowego w sali jadalnej. Słuchano słów trochę chrypliwych, często zanikających i zdań podawanych charakterystycznym dla komunikatów suchym, nudnawym stylem - w niezwykłym skupieniu. Rzeczywiście z zapartym oddechem. Zaczynali bowiem oddychać normalnie dopiero wtedy, gdy po skończonym komunikacie odzywała się muzyka taneczna.
— A więc jeszcze nie! Jeszcze nie! - Taki był mniej więcej sens myśli każdego ze słuchających. Złe wieści dochodziły, lecz inną drogą i tylko do niektórych osób. I tak co chwila jakiś inny mieszkaniec schroniska (przeważnie urzędnik państwowy) otrzymywał tajemniczy telefon lub depeszę i — znikał. Później zaczęli znikać i inni, młodzi, podobno powołani do wojska. Wreszcie wyjechały kobiety z dziećmi, niespokojne o dom. Czuły intuicją niebezpieczęstwo i jak zwierzątka jechały by schronić się w swych czterech ścianach w swojej norze. Czyż mogły przypuazczać, że już w dwa tygodnie później bezpieczeństvo będzie dla wszystkich bez wyjątku, gdziekolwiek by byli, - tylko legendą zamierzchlego wieku.
W schronisku pozostali wreszcie tylko ci całkiem niezdecydowani lub ci zupełnie zdecydowani przetrwać tutaj i tu czekać «póki się nie skończy».
— Gdzie może być bezpieczniej - przekonywał mnie pewien bogaty kupiec wileński,
— Tutaj nikt nie dojdzie!
Zaraz przyszły mi na myśl czaszki tułające się po piaskach niesłuckich, ale nie odezwałem się ani słowem. Zresztą ów kupiec i tak wyjechał zaraz nazajutrz rano nie żegnając się, w tajemnicy przed wszystkimi.
Aż pewnego dnia — nie przyszły autobusy, także nie przyniesiono gazet. Przez telefon nie można było nawiązać żadnej łączności, gdyż centrale odpowiadały: linie zajęte przez rozmowy urzędowe. Do miasteczka Miadzioł poczta nie doszła. W dodatku na nieszczęście wyczerpały się baterie w aparacie radiowym. Nowe miał przywieść przecież autobus. Dwóch młodych chłopców, chcąc uzyskać języka wsiadło na żaglówkę i popłynęło na drugą stronę, do kupiańskiego schroniska, jako że leżało przy stacji kolejowej, a więc bliżej świata. Wiatru nie było, więc przez długie godziny świecił ich żagiel na środku pustego jeziora. Wreszcie zniknął, by nie pojawić się wcale. Tych chłopaków nie zobaczyłem więcej.
Zadymione słońce świeciło mdło nad schroniskiem, pomału przeszło łuk północy, by wreszcie zanurzyć się za Kupą. Był to chyba najdłuższy dzień w moim życiu. Choć byliśmy odcięci od świata, to przecież każdy z nas wiedział, że tam — za lasami, za górami «to» zadecydowało się ostatecznie.
Księżyc jak zwykle krwawy, ciągnący za sobą po niebie łunę a po wodzie pożar, wylazł już wczesnym wieczorem i zatopił polanę schroniska, drzewa i dolinę jeziora w niespokojnym mroku, niweczącym kształt wszelki. Mglisty pył z pod nieba opadł niżej, pogłębiając wrażenia że świat zmienił się w otchłań z której niema wyjścia.
Długo w noc rozmawialiśmy z żoną. Kiedy zmęczeni nad samym rankiem zasnęliśmy nareszcie, zbudził mnie nagły błysk latarki i czyjeś kroki w pokoju. Nademną stał Sutocki, w beliźnie, otulony kocem. Podał mi depeszę....".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz