Franciszek Dragun z rodziną |
Nie chciałem być nikim innym
Pan Franciszek Dragun zawsze wyglądał o dobre dziesięć lat młodziej, niż ma zapisane w metryce, a od trzech lat w ogóle się nie zmienił. Wtedy to właśnie zawarliśmy z sobą bliższą znajomość. Pan Franciszek zwrócił się do mnie o poradę językową przy pisaniu podania i życiorysu, bo właśnie starał się o przywrócenie obywatelstwa polskiego bezprawnie odebranego mu swego czasu przez władze radzieckie. Bardzo się swą sprawą przejmował i bardzo mu na polskim, a nie na żadnym innym, obywatelstwie zależało, bo, jak mówił: „Jeśli już nie dziejowa, to chociaż jakaś inna sprawiedliwość musi być i chciałoby się jej jeszcze doczekać”.
Obecnie Pan Franciszek jest już od roku w posiadaniu polskiego paszportu i aż korci zapytać go, jak się też czuje jako restytuowany obywatel Polski. Nie wypada mi jednak wyjeżdżać z tym pytaniem tak od razu, jak dyszlem w płot. Objeżdżam więc powolutku, przez opłotki. Popijamy sobie z Panem Franciszkiem kawę, zagryzamy firmowym tortem "Maiasmokk", a potem zagajam:
Ciekawe, Panie Franciszku, jak to było naprawdę z tą przysłowiową przedwojenną białoruską chłopską biedą?
Jaka tam bieda, pani. Za Polski mieliśmy we wsi Ruda w postawskim powiecie gospodarstwo rolne średniej wielkości. Chleba, mięsa i mleka było w bród. Owszem, pracowało się, jak Bóg przykazał, ale biedy żadnej nie zaznaliśmy.
A jak układały się stosunki między Białorusinami i Polakami? Czy dochodziło do nieporozumień na tle narodowościowym?
Może gdzie indziej, ale nie u nas. Sami swoi byli, bez różnicy, czy Białorusin, czy Polak. My w rodzinie wszyscy zawsze Polakami pisaliśmy się: ojciec Józef Dragun i mama Serafina z Wasilewskich, siostra Tereska i brat Jan. W domu po białorusku rozmawialiśmy, a w szkole po polsku i polskie książki czytaliśmy. I w szkole między dziećmi nikt żadnej różnicy nie robił i wśród młodzieży na potańcówkach wszyscy razem się bawili.
A jaka była, Pana zdaniem, ta polska szkoła i czy długo Pan do niej chodził?
Urodziłem się w 1927. roku, więc w momencie nastania bolszewickiej okupacji miałem dwanaście lat i zdążyłem ukończyć piątą klasę szkoły podstawowej. Szkołę bardzo mile wspominam. Porządek tam był i dyscyplina, nie tak, jak dzisiaj. Szkoła była wiejska, nieduża, siedmioklasówka, więc tylko nauczyciel i nauczycielka w niej pracowali - małżeństwo. Nauczycielka uczyła w młodszych klasach, a nauczyciel w starszych. Bardzo on mi się podobał. Dobrze uczył i miał posłuch. Szczególnie dobrze pamiętam, jak w roku 1935. umarł Piłsudski. Wtedy to całą szkołą poszliśmy pieszo w żałobnym orszaku ze specjalnymi chorągiewkami aż do gminy w Kozłowszczyźnie, gdzie zebrały się wszystkie okoliczne szkoły i miejscowa ludność, by uczestniczyć w uroczystości żałobnej. Byłem wtedy dopiero w drugiej klasie i zrobiło to na mnie duże wrażenie.
Jak zareagowali okoliczni mieszkańcy na wejście Rosjan?
A kto by ich tam u nas chciał?! Nikt ich nie chciał. Z początku wszyscy mówili: "Pójdą sobie, jak przyszli".
Z czasów okupacji niemieckiej po lasach zostało dużo bolszewickiej partyzantki. Polskich partyzantów w naszych stronach nie było; siedzieli oni bliżej Wilna. Bolszewicka partyzantka bardzo gnębiła naród, a już w szczególności Polaków. Przychodzili po pijanemu, wszystkich na dwór i pod ścianę. Co chcieli, to zabierali - choćby ostatnią świnię i kurę, nie mówiąc już o krowach i koniach. Grozili, bili i poniewierali nas. Ojca dwa razy zabierali, żeby przeprowadził ich przez niemiecką zasadzkę na pobliskich torach kolejowych, bo bali się, że tory są zaminowane. Ojciec musiał iść przodem, my zaś szliśmy z płaczem z tyłu, a partyzanci patrzyli, co się stanie. Cośmy się wtedy strachu najedli!
Pana ojciec służył w Armii Ludowej?
Nadciągnął front i ojciec zgłosił się do Armii Ludowej. Chciał służyć Ojczyźnie. Brał udział w wyzwalaniu Warszawy, Poznania i innych miast polskich. W tym czasie ja już do szkoły nie chodziłem, bo musiałem pomagać mamie w polu i w gospodarstwie. Zresztą, to była już rosyjska szkoła i chodziłem do niej tylko przez krótki czas. Ziemia była jeszcze przez pięć lat nasza, aż do 1948. roku. Dopiero wtedy pognali ludzi do kołchozów, ale bolszewicy już wcześniej pozabierali nam konie.
Pan też służył w armii, ale radzieckiej?
Wtedy to już faktycznie na naszych terenach panowali Rosjanie i zdawało się, że wojna dla nich tak jakby zbyt szybko się skończyła, bo mieli w rezerwie zmobilizowanych jeszcze kilka roczników, w tym również mój rocznik. Może tak celowo zrobili, bo wywieźli młodych rekrutów, w tym wielu młodych chłopaków z naszych stron (z okolic Postaw), daleko, aż do Zagłębia Donieckiego (Ukraina) na ciężkie roboty w kopalniach węgla. Przez cały rok nas tam trzymali. Tyraliśmy tak, że o Bożym świecie zapomnieliśmy, aż po roku dali mi krótki urlop. Ja zaś, podobnie jak i inni chłopcy z naszych stron, postanowiłem samowolnie opuścić tę armię. Nie wróciliśmy więc już do Doniecka.
Minęło może z pół roku i zrobili brankę. Zgarnęli nas jednego dnia z całego powiatu postawskiego i uwięzili na cztery miesiące. Odsiedziałem swoje i wróciłem do domu, ale nie na długo, bo po trzech miesiącach, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, 26. grudnia 1949. roku znów po mnie przyszli. Zabrali mnie na bliżej nieokreślony czas do przymusowej Armii Pracy i wywieźli do Tallinna (Estonia). Trudno nie zapamiętać takiej okrągłej daty: do Tallinna przybyliśmy dokładnie 1. stycznia 1950. roku. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata i jeszcze nie wiedziałem, że następne czterdzieści siedem lat przyjdzie mi przeżyć w tym mieście.
Ale po 1953. roku czasy się zmieniły. Można już było powrócić w rodzinne strony.
To prawda. Po dwóch latach i siedmiu miesiącach ogłoszono demobilizację. Prawo demobilizacji objęło również nas. Natychmiast z niego skorzystałem, ale nie chciałem już wracać na Białoruś. Do tej pracy w kołchozach, za którą na początku praktycznie nie płacono nic lub tylko kopiejki, do tej sytuacji, w jakiej znaleźli się tam miejscowi Polacy. Moi rodzice do końca życia tam harowali - ojciec zmarł w 1975., a mama w 1985. roku, także siostra Tereska i brat Jan (zmarł tragicznie mając 26 lat) pracowali w kołchozie, ale niczego szczególnego się nie dorobili. Tu, w Estonii, też pozakładano w 1948. roku kołchozy, ale oddychało się jakoś szerzej i swobodniej. Miejsc pracy było dużo, dawali mieszkania i można było dobrze zarobić. Pracowałem jako kierowca, a to był wtedy dobry zawód.
A dlaczego dopiero tak późno Pan się ożenił? Przysłowie przecież mówi, że to tylko "wczesnego wstania i wczesnego ożenienia nigdy się nie żałuje".
Wcześniej, w młodości, moje życie było takie, że nie miało się żadnej chęci do żeniaczki. Moja żona Galina jest ode mnie dużo młodsza, z 1940. rocznika. Przyjechała do Tallinna z Rosji w 1973. roku w odwiedziny do znajomych i jakoś się wtedy zdecydowałem. Teraz naturalnie nie żałuję, bo żona zaprowadziła ład i porządek w moim kawalerskim życiu. Od chwili ożenku nie palę, nie piję i prowadzę uregulowany tryb życia. Może właśnie dlatego młodziej wyglądam, że się późno ożeniłem. Źródłem wielkiej radości jest dla nas córka, która urodziła się w 1977. roku i obecnie kończy Technikum Ekonomiczne. Jestem z niej dumny, bo jest pilna i zaradna. Zna dobrze język estoński, więc uczy się w estońskiej grupie. W ogóle bojowa dziewczyna, we mnie się wdała - w Dragunów.
Jest samo przez się zrozumiałe, że młode polonijne pokolenie, urodzone na ziemi estońskiej, chce stanowić część składową tutejszego społeczeństwa. Panie Franciszku, przeżył Pan prawie trzy czwarte swego życia w Estonii. Czy nie było panu wszystko jedno, jakie będzie pan miał obywatelstwo - estońskie czy polskie?
Co dotyczy młodego pokolenia, to, owszem, zgadzam się z panią, ale jeśli idzie o mnie, to sprawy całkiem inaczej się mają. Prawda była, jest i będzie tylko jedna: urodziłem się w Polsce jako polski obywatel i nigdy nim być nie przestałem. Nie po to mnie różne politruki w pięćdziesiątych latach po oddziałach wewnętrznych na przesłuchania ciągały i męczyły, żebym się polskości wyrzekł i Białorusinem zrobił (bo w ankietach wszędzie pisałem, żem Polak z Białorusi), żebym ja miał się teraz dobrowolnie od swej polskości odrzekać. Na próżno oni wtedy ze mnie szydzili i grozili, zawsze miałem w pamięci, co mi ojciec przykazał: "Ty nigdy się nie bój, a nic ci nie będzie!" Bo mój ojciec niejeden raz jako Polak pod ścianą stał i bolszewicy mu śmiercią grozili, a on ani drgnął, tylko spokojnie mówił: "Strzelajcie, a ja, choć martwy, i tak Polakiem pozostanę". Taki odważny był i nic mu się nie stało. Nie chciałem być nikim innym, zawsze chciałem być takim, jak mój ojciec.
Jak długo Pan czekał na przywrócenie polskiego obywatelstwa?
Prawdę mówiąc, to chyba niedługo, bo już w zeszłym roku otrzymałem paszport, ale rok musiałem czekać na decyzję z Warszawy. Jednak, jak na mój wiek, rok - to sporo czasu. Zresztą zachowały się różne metryki i dokumenty, potwierdzające obywatelstwo moich rodziców i moje. Bardzo dobrzy ludzie pracują w polskiej ambasadzie w Tallinnie. Nie tylko przy załatwianiu papierów pomagali, ale z dobrego serca pomogli jeszcze i paszport wykupić, bo opłata paszportowa wynosiła 1800 koron, a ja jestem już na rencie i tyle pieniędzy nie miałem.
Panie Franciszku, tak patrząc wstecz i mówiąc krótko: Czy Pana życie było szczęśliwe?
W młodości żadnego szczęścia nie zaznałem, tyle, co we wczesnym dzieciństwie. Swoje szczęście odnalazłem ponownie dopiero po latach, tu, w Tallinnie.
Świetny tekst i duży w nim smutnej prawdy o świecie, który odszedł i chyba już nie wróci.
OdpowiedzUsuń